Chłopcy radarowcy
Andrzej Rosiewicz śpiewał: "Jadą, jadą chłopcy, chłopcy-radarowcy....". Obecnie do obsługi fotoradaru nie potrzeba już policjanta. Urządzenie samo zrobi zdjęcie, przekaże je drogą radiową do centrali, tam komputery zidentyfikują pojazd i jego właściciela na podstawie numeru rejestracyjnego, po czym wydrukują mandat i przygotują go do wysyłki. Przy niektórych atrapach radiowozów stawiano policjantów z dykty. Teraz zbędni będą nawet tacy "drewniani" policjanci. Radar obsłuży się sam.
Logika tego przedsięwzięcia jest następująca: najpierw buduje się drogę szybkiego ruchu, później wprowadza się ograniczenia prędkości, następnie ustawia się przy drodze radary, a na koniec w Internecie pojawiają się strony z mapami pokazującymi ich lokalizacje. Na niektórych drogach ustawia się je co kilka kilometrów. Kierowcy hamują, przyspieszają i znów hamują. Radary odbijają się czkawką na płynności ruchu. Zamiast zwiększać bezpieczeństwo, dekoncentrują prowadzących.
Fotoradary to w istocie zbędny wydatek. Wystarczy nadal nie modernizować dróg, a natura sama dokona swego. Ulegną one erozji i pokryją się koleinami. Z powodu złego stanu torów nasze pociągi jeżdżą ze średnią prędkością 40 km/h. Polskie drogi też są fatalnie utrzymane. Należy się spodziewać, że samochody będą się wkrótce poruszały w podobnym tempie. Przeciętny fotoradar zwraca się średnio po trzech miesiącach. Zainstalowanie go to świetny sposób na podreperowanie budżetu gminy. Taniej jest postawić warte około stu tysięcy urządzenie, niż zmodernizować drogę. Zamiast tego lepiej urządzić zabawę w remizie. To daje przynajmniej wymierne efekty. Poprawia wynik podczas kolejnych wyborów wójta.